Mam jedną niezaprzeczalnie wielką
wadę. Ogromną.
Muszę się w końcu do tego
przyznać.
A zatem… Uwaga, lepiej się czegoś
przytrzymajcie, będzie ostra jazda.
Gotowi?
A więc słuchajcie.
Oto moja wielka wada.
Przez 90% czasu nie traktuję
życia na serio.
No serio. Nie podchodzę do tego wszystkiego
na serio. Mam dystans do siebie, znajomych, rodziny i świata. Życie samo w
sobie to i tak komedia. Jedna wielka nieprzewidziana zagadka, która często
rozwija się bez ładu i składu. I jak tu być poważnym?
Nie potrafię się oddać w stu
procentach żadnej idei. Bo skąd ja mogę wiedzieć, że to faktycznie tak jest? Że
to naprawdę słuszna idea? Że na pewno mam rację? Skąd to mogę wiedzieć, skoro
argumenty mojego przeciwnika w zasadzie także mają sens? Skoro on w to wierzy,
jak mogę zakładać, że na pewno się myli? Być może to on przekona mnie do
zupełnie czegoś innego. Mogę sobie wszystko zaplanować od A do Z, przyjąć pewne
rzeczy za prawdę, inne odrzucić, stworzyć hierarchię, przypisać poglądy, być x
i y i wyśmiewać po cichu każdego kto nie x i nie y. Mogę. A później sobie los
zadrwi, wrzuci mnie w jakiś wir, który mnie zaniesie w totalnie inne miejsce i
zupełnie zmieni moją perspektywę. I już nagle wszystko, co było ważne
wcześniej, straci sens.
Patrzę na świat z przymrużeniem
oka. Nie będę zapiekłym wegetarianinem, który chce ochronić od śmierci każde
zwierzątko. Nie będę zapartą ateistką, bo może faktycznie ktoś na mnie patrzy z
góry. Nie będę się rzucać o dowcip o blondynkach i organizować marszy, na
których zacznę głośno skandować, mam gorzej niż mężczyźni. Bo
prawda jest taka, że wszyscy mamy przechlapane.
Ograniczam mięso do minimum.
Przez ostatni rok czerwone mięso zjadłam ze trzy razy, drób częściej, ale przez
ostatnie dwa miesiące sama nie kupiłam nic a nic. Żadnych szyneczek ani kurzych
cycków. Nie chcę tego wspierać. Ale wegetarianką zapewne nigdy nie zostanę, bo
jak jestem w domu czy u babci zjem zupę na mięsie czy kawałek kotleta.
Chociażby z tego względu, że jest ryzyko, że jak tego nie zjem – ktoś to
wyrzuci. A jednak wolę, żeby to trafiło do
mojego żołądka niż do kosza. I jak kiedyś mnie najdzie ochota na mięso, pewnie
je kupię. Jak zacznę mieć wszelakie niedobory (większe niż mam obecnie), mniej
czy bardziej chętnie, ale pewnie też po nie sięgnę.
Rzadko bywam w kościele, ale na
pogrzebach, ślubach i w święta jestem. Dalej nie wiem, czy bliżej mi do
wierzącej czy do ateistki. Pewnie żadnej z tych opcji nie będę umiała się oddać
całkowicie, bo wiem, że ta moja racja niekoniecznie jest najmojsza. Że jeden
tekst czy jeden przypadkowo nieprzypadkowo spotkany człowiek mógłby zmienić
moje spojrzenie na świat i nakłonić do przyjęcia innych poglądów. Już dużo
takich ludzi było. Dużo było takich rozmów w środku nocy czy krótkich,
przypadkowo podejrzanych scen. Nie wiem, kto ma rację. Nie wiem, czy ja ją mam.
Podchodzę na luzie do bardzo
wielu spraw, które wszystkich stresują. Nie wiem, czy znajdę świetną pracę,
która pozwoli mi na wysokie zarobki i samorealizację. Nie wiem i nie mam
miliona planów i pomysłów na nią. Nie stoję jednak w miejscu, zdobywam wiedzę,
latam na kursy, wolontariaty, biorę już teraz różne zlecenia, próbuję wielu
rzeczy. Zobaczę, gdzie mnie to wszystko poniesie. Póki co wychodzę na tym
dobrze, chociaż droga do tego, czym zajmuję się teraz, była pokręcona i mocno
mnie zaskoczyła.
Nie przejmowałam się tak
maturami. Widziałam, jak u niektórych ludzi kiepskie wyniki okazywały się na
dłuższą metę czymś dobrym. Bo wylądowali w innym miejscu, w którym świetnie się
odnaleźli. Bo nie poszli na studia, dzięki czemu od razu trafili do pracy,
którą kochają. Bo wyjechali do zupełnie innego miasta, niż planowali, dzięki
czemu poznali miłość swojego życia.
Świat jest zabawny. Ludzie też.
Pędzą cały czas, ustalają kolejne plany, wyznaczają cele, mają ambicje ogromne
i myślą, że cały świat jest ich. Dopowiadają milion znaczeń i milion sensów do
czegoś, co jest jedynie splotem dziwnych przypadków.
Wydaje nam się, że
jesteśmy wyjątkowi. Że możemy decydować o wszystkim. Że już tyle wiemy. Czasami
to nawet kusi nas, by powiedzieć, że wiemy wszystko. To przecież takie
oczywiste, nie?
Jest tak. Nie tak. Sprawa
wygląda tak. On jest taki. Ona nie jest taka.
On by tego nie zrobił.
Ja bym się na coś takiego nie zdecydowała.
Ja to popieram.
Nie wiem. Może to się kiedyś
zmieni. Może za dziesięć czy za dwadzieścia lat będę mogła powiedzieć z całą
pewnością, że myślę właśnie tak. Może wtedy faktycznie argumenty przeciwników
stracą sens, bo ja będę pewna. Może.
Póki co, wcale nie narzekam. Luz.
Przynajmniej wiem, że jakbym żyła 70 lat wcześniej, ciężko byłoby mnie
przekonać do bycia zawziętą nazistką i niszczeniu tych, co nie są jedyną czystą
rasą. Podobnie z przyjęciem myślenia, że komunizm to jedyna słuszna opcja.
Nie ma jedynych słusznych opcji.
Każdy ma trochę racji i nikt nie ma jej wcale. Wszyscy wiemy i wszyscy się
zapewne mylimy.
Ja się zdaję na własną intuicję i
płynę wraz z prądem. Działam dużo, nie siedzę w miejscu, próbuję nowego,
wychodzę, podróżuję, czytam, odkrywam. Mam swoje małe marzenia i cele, ale nie
będę płakać, gdy ich nie zrealizuję, bo może zamiast nich spotka mnie coś o
wiele wspanialszego. Niczego nie deklaruję i niczego nie jestem pewna. Bo wiem,
jak przewrotny może być los. Najszczęśliwsze pary kończą się przemocą i
płaczem, wymuszone związki oddaniem i wsparciem do samego końca. Przyszły
lekarz ląduje pod mostem, bezdomny wychodzi na prostą i otwiera własny biznes.
Jedna rozmowa czy jedna niepozorna decyzja może zmienić wszystko.
I to w zasadzie jest piękne, nie?