poniedziałek, 23 października 2017

Moja jedna niezaprzeczalnie wielka wada

Mam jedną niezaprzeczalnie wielką wadę. Ogromną.

Muszę się w końcu do tego przyznać.

A zatem… Uwaga, lepiej się czegoś przytrzymajcie, będzie ostra jazda.

Gotowi?

A więc słuchajcie.

Oto moja wielka wada.
Przez 90% czasu nie traktuję życia na serio.

No serio. Nie podchodzę do tego wszystkiego na serio. Mam dystans do siebie, znajomych, rodziny i świata. Życie samo w sobie to i tak komedia. Jedna wielka nieprzewidziana zagadka, która często rozwija się bez ładu i składu. I jak tu być poważnym?



Nie potrafię się oddać w stu procentach żadnej idei. Bo skąd ja mogę wiedzieć, że to faktycznie tak jest? Że to naprawdę słuszna idea? Że na pewno mam rację? Skąd to mogę wiedzieć, skoro argumenty mojego przeciwnika w zasadzie także mają sens? Skoro on w to wierzy, jak mogę zakładać, że na pewno się myli? Być może to on przekona mnie do zupełnie czegoś innego. Mogę sobie wszystko zaplanować od A do Z, przyjąć pewne rzeczy za prawdę, inne odrzucić, stworzyć hierarchię, przypisać poglądy, być x i y i wyśmiewać po cichu każdego kto nie x i nie y. Mogę. A później sobie los zadrwi, wrzuci mnie w jakiś wir, który mnie zaniesie w totalnie inne miejsce i zupełnie zmieni moją perspektywę. I już nagle wszystko, co było ważne wcześniej, straci sens.

Patrzę na świat z przymrużeniem oka. Nie będę zapiekłym wegetarianinem, który chce ochronić od śmierci każde zwierzątko. Nie będę zapartą ateistką, bo może faktycznie ktoś na mnie patrzy z góry. Nie będę się rzucać o dowcip o blondynkach i organizować marszy, na których zacznę głośno skandować, mam gorzej niż mężczyźni. Bo prawda jest taka, że wszyscy mamy przechlapane.

Ograniczam mięso do minimum. Przez ostatni rok czerwone mięso zjadłam ze trzy razy, drób częściej, ale przez ostatnie dwa miesiące sama nie kupiłam nic a nic. Żadnych szyneczek ani kurzych cycków. Nie chcę tego wspierać. Ale wegetarianką zapewne nigdy nie zostanę, bo jak jestem w domu czy u babci zjem zupę na mięsie czy kawałek kotleta. Chociażby z tego względu, że jest ryzyko, że jak tego nie zjem – ktoś to wyrzuci. A jednak wolę, żeby to trafiło do mojego żołądka niż do kosza. I jak kiedyś mnie najdzie ochota na mięso, pewnie je kupię. Jak zacznę mieć wszelakie niedobory (większe niż mam obecnie), mniej czy bardziej chętnie, ale pewnie też po nie sięgnę.

Rzadko bywam w kościele, ale na pogrzebach, ślubach i w święta jestem. Dalej nie wiem, czy bliżej mi do wierzącej czy do ateistki. Pewnie żadnej z tych opcji nie będę umiała się oddać całkowicie, bo wiem, że ta moja racja niekoniecznie jest najmojsza. Że jeden tekst czy jeden przypadkowo nieprzypadkowo spotkany człowiek mógłby zmienić moje spojrzenie na świat i nakłonić do przyjęcia innych poglądów. Już dużo takich ludzi było. Dużo było takich rozmów w środku nocy czy krótkich, przypadkowo podejrzanych scen. Nie wiem, kto ma rację. Nie wiem, czy ja ją mam.

Podchodzę na luzie do bardzo wielu spraw, które wszystkich stresują. Nie wiem, czy znajdę świetną pracę, która pozwoli mi na wysokie zarobki i samorealizację. Nie wiem i nie mam miliona planów i pomysłów na nią. Nie stoję jednak w miejscu, zdobywam wiedzę, latam na kursy, wolontariaty, biorę już teraz różne zlecenia, próbuję wielu rzeczy. Zobaczę, gdzie mnie to wszystko poniesie. Póki co wychodzę na tym dobrze, chociaż droga do tego, czym zajmuję się teraz, była pokręcona i mocno mnie zaskoczyła.

Nie przejmowałam się tak maturami. Widziałam, jak u niektórych ludzi kiepskie wyniki okazywały się na dłuższą metę czymś dobrym. Bo wylądowali w innym miejscu, w którym świetnie się odnaleźli. Bo nie poszli na studia, dzięki czemu od razu trafili do pracy, którą kochają. Bo wyjechali do zupełnie innego miasta, niż planowali, dzięki czemu poznali miłość swojego życia.

Świat jest zabawny. Ludzie też. Pędzą cały czas, ustalają kolejne plany, wyznaczają cele, mają ambicje ogromne i myślą, że cały świat jest ich. Dopowiadają milion znaczeń i milion sensów do czegoś, co jest jedynie splotem dziwnych przypadków.



Wydaje nam się, że jesteśmy wyjątkowi. Że możemy decydować o wszystkim. Że już tyle wiemy. Czasami to nawet kusi nas, by powiedzieć, że wiemy wszystko. To przecież takie oczywiste, nie? 
Jest tak. Nie tak. Sprawa wygląda tak. On jest taki. Ona nie jest taka.
On by tego nie zrobił.
Ja bym się na coś takiego nie zdecydowała.
Ja to popieram.

Nie wiem. Może to się kiedyś zmieni. Może za dziesięć czy za dwadzieścia lat będę mogła powiedzieć z całą pewnością, że myślę właśnie tak. Może wtedy faktycznie argumenty przeciwników stracą sens, bo ja będę pewna. Może.

Póki co, wcale nie narzekam. Luz. Przynajmniej wiem, że jakbym żyła 70 lat wcześniej, ciężko byłoby mnie przekonać do bycia zawziętą nazistką i niszczeniu tych, co nie są jedyną czystą rasą. Podobnie z przyjęciem myślenia, że komunizm to jedyna słuszna opcja.

Nie ma jedynych słusznych opcji. Każdy ma trochę racji i nikt nie ma jej wcale. Wszyscy wiemy i wszyscy się zapewne mylimy.



Ja się zdaję na własną intuicję i płynę wraz z prądem. Działam dużo, nie siedzę w miejscu, próbuję nowego, wychodzę, podróżuję, czytam, odkrywam. Mam swoje małe marzenia i cele, ale nie będę płakać, gdy ich nie zrealizuję, bo może zamiast nich spotka mnie coś o wiele wspanialszego. Niczego nie deklaruję i niczego nie jestem pewna. Bo wiem, jak przewrotny może być los. Najszczęśliwsze pary kończą się przemocą i płaczem, wymuszone związki oddaniem i wsparciem do samego końca. Przyszły lekarz ląduje pod mostem, bezdomny wychodzi na prostą i otwiera własny biznes. Jedna rozmowa czy jedna niepozorna decyzja może zmienić wszystko.


I to w zasadzie jest piękne, nie?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...